zwyczajna kobieta zwyczajna kobieta
569
BLOG

Na marginesie sprawy prof. Kieżuna

zwyczajna kobieta zwyczajna kobieta Polityka Obserwuj notkę 1

 

O ile zawsze wydawało mi się, że warunkiem niezbędnym dla zaistnienia wolnej Polski jest dekomunizacja, o tyle nie ufałam pomysłowi lustracji. Rozwój wypadków nie zmniejszył mojej nieufności. Może za długo żyję.

 Znam taką historię:

 Łączniczka dowódcy oddziału AK wpadła. Trzymano ją na Pawiaku. Opowiadała mi kiedyś, jak potwornie ją bili, jak walili jej głową o próg. Urwała, a ja nie nalegałam na kontynuowanie wspomnień, widząc jak jej oczy utonęły w obrazach jakiejś dalekiej, dla mnie niewyobrażalnej przeszłości. Miałam wtedy dwadzieścia parę lat, ona koło sześćdziesiątki.

 Innym razem jej siostra opowiedziała mi nieco więcej z jej przeżyć. Wpadła, bili ją strasznie, a jej dowódca wpadł w panikę. A może został wprowadzony w błąd? Bojąc się, że może sypnąć, postanowił użyć struktur konspiracyjnych, by ją otruć. Dowiedziawszy się o tym jej siostra, lekarka, użyła własnych kontaktów, żeby przenieść ją do szpitala. Ze szpitala już nie wróciła do celi, przewieźli ją do obozu. Wyszła z niego po wyzwoleniu ważąc trzydzieści parę kilo, kobieta, o której w wieku już podeszłym trzeba by powiedzieć „postawna”. Ona i jej dowódca utrzymywali stosunki do końca życia, podobnie jak obie rodziny, zaprzyjaźnione ze sobą od młodości, która przypadła na okres bliższy pierwszej wojny niż drugiej.

 Kiedyś córka dawnego dowódcy zaczęła opowiadać mi o tym, jak sypała, jak „zdradziła”. Ucięłam krótko, że znam tę historię z innej strony. Chciała, bym opowiedziała, co wiem, ale odmówiłam. Nie wydawało mi się, że powinna usłyszeć o swoim ojcu to, czego ja się dowiedziałam. Powiedziałam jej tylko, że żadna z nas nie przeżyła tamtych czasów i żadna z nas nie może ich sądzić. Do dziś nie wiem, czy tak, jak „wiedziała” córka dowódcy - sypała, czy tak, jak mówiła jej siostra – nie powiedziała niczego. Nie mam pewności, czy usłyszę o tym na Sądzie Ostatecznym, na pewno jednak nie dowiem się tego wcześniej, nawet jeśli coś znaczyło, że przecież przeżył i dowódca, i jego rodzina.

 Pamiętam, jak w gorącym roku ’81 zwierzyłam się ze swoich więcej niż wątpliwości w stosunku do jednego z przywódców Solidarności osobie, która mogła mieć wpływ na przebieg zdarzeń, a do której żywiłam pełne zaufanie i żywię je do dzisiaj. Usłyszałam, że wszystko jest w porządku, „mamy swoich zaufanych ludzi po tamtej stronie”, a „wtyką” jest jego zastępca. Nie uwierzyłam. Chociaż ufałam rozmówcy, nie zaufałam tej jego ocenie. W jakiś czas potem okazało się, że to ja miałam rację.

  Może dlatego, że żyję dość długo, żeby pamiętać dużo różnych rzeczy, niełatwo ufam rzeczom zbyt oczywistym i rzadko wierzę w ich powierzchowny obraz. Dlatego, niestety, nie wierzę lustracji. Żałuję, bo chciałabym móc ufać, że oto jest sposób na to, by ludzie i zdarzenia ułożyły mi się w należytym porządku, tak by było widać, co stoi po prawicy, a co po lewicy, co jest czarne, co białe, jak w starym westernie. Kopciuszek dostałby księcia, siostry poszłyby szorować garnki. Żałuję, wiem już, że na tym świecie to mi się nie zdarzy.

 Wiem przecież, że „zaufani ludzie po tamtej stronie” nawet jeśli byli, to na pewno nie było łatwo ich odróżnić od takich, którzy właśnie stanowili najlepsze narzędzie do pozbycia się dla „tamtej strony” tych najgroźniejszych. Musieli przecież mieć coś w ręku, żeby przekonać tych, których zaufanie udało im się zdobyć. Choćby dlatego też nie wierzę, że „kwity” nie były fałszowane czy raczej wytwarzane na konkretny użytek. Dziś to są dobre „oryginalne” dokumenty. Mam uwierzyć, że to one były palone w pierwszej kolejności?

 Nie znam metod pracy policji politycznej, myślę jednak, że nasza, czy to było UB, czy SB, miała wzorce raczej perfekcyjne. Trudno uwierzyć, żeby ograniczały się tylko do bicia i „razstriełki”. Na pewno były metody eliminowania przeciwnika znacznie subtelniejsze i skuteczniej rozbijające próby stworzenia jakiegoś prawdziwie groźnego dla nich ośrodka czy choćby środowiska. Niektóre za to sami pomagali tworzyć, i to z bardzo dobrymi na pewno papierami…

 Niestety, z tego i innych powodów wątpiłam nie tyle w celowość, ile możliwość przeprowadzenia prawdziwej i rzetelnej lustracji. Miałam wątpliwości w zasadzie od początku, od kiedy zaczęło się o tym mówić, niestety, dzisiaj mam ich dużo więcej. Wyzbyłam się nadziei na możność uporządkowania całego świata na wzór opowieści, w której dobro zwycięża, a zło odchodzi w pogardzie i wstydzie. Niestety, muszę pogodzić się z tym, że zawsze już będę skazana na siebie w ocenie zła i dobra tak w stosunku do mnie samej, jak i do innych. Zaufać muszę własnym oczom i uszom i próbować po czynach poznawać ich, a jeszcze bardziej po skutkach czynów – komu służą.

 Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystko jest niepewne, a tym bardziej relatywne. Wiem, że prawda jest, i że jest jedna. Wiem też jednak, że można jej nie rozpoznać stojąc z nią twarzą w twarz i z wielkim aplauzem tłumu skazać na ukrzyżowanie.

  Jakimś drogowskazem są dla mnie też słowa Prymasa Wyszyńskiego o tym, że dopóki o nim źle mówią, wie, że to, co robi, jest słuszne, zaczyna się martwić, kiedy słyszy, że go chwalą. Każą mi one zachowywać rezerwę do głoszonych bez umiaru słów zachwytu i potępienia – często nawet w stosunku do tych samych ludzi.

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka